Za moich czasów Wikipedię stawiało się na regałach. Zamiast gier!
Jeżeli chcecie doświadczyć, jak to jest odręcznie przepisać internet, Encyklopedia od ręki wam to ogarnie. Wparuje na planszowy wieczór cała w rzędach i rodzajach, kategorycznie zażąda: „Potrzymaj mój inkaust.” I z marszu zdefiniuje wam słowo „żmudny”.
Z pozoru przygoda ze skrupulatną klasyfikacją gatunków zapowiada się wręcz niezwykle ekscytująco. Gra obiecuje wyprawy do najodleglejszych zakątków globu w pogoni za egzotycznymi zwierzętami, w trakcie których stawiając czoła rozlicznym niebezpieczeństwom czyhającym na zuchwałych przyrodników, zdobędziecie materiały do publikacji, jakich świat nauki dotąd nie widział i na pestki Newtona, podobnych prędko nie uświadczy.
Nie dajcie się zwieść. W pudełku znajdziecie planszowy ekwiwalent spisu z natury w szufladzie z kablami. Po czterech godzinach segregowania izolowanych węży orientujesz się, że jesteś szczęśliwym posiadaczem imponującej kolekcji wymarłych wtyczek. I za żadne skarby świata, nigdy przenigdy, nikomu ich nie oddasz. Bo kiedyś przyjdzie taki dzień, że któraś może się przydać. Może nie dziś, może nie za sto lat, ale kiedyś, kto wie...
I tak to jest z Encyklopedią.
Gra jest klasycznym przedstawicielem gatunku suchego euro występującego w klimacie zerowym. Żebyście za głośno nie płakali karty zwierząt są ilustrowane. Ale jeszcze nie odkładajcie chusteczek, bo ich nazwy są wyłącznie po łacinie. Tylko po łacinie (sic!). A ja ostatni raz łaciny używałem na podwórku i teraz przy dzieciach mi nie wolno.
Plansza jest duża, jak przystało na poważną grę, żeby nie przyszło wam do głowy upychać ją na jakimś niepoważnym stoliczku. Od razu widać, że są na niej pola ważne, obszary ważniejsze i takie zakamarki, którymi nikt się nie przejmował. Kogoś poniosło przy projektowaniu.
O ile karty zwierzaków są miłe dla oka, to w przypadku kart pomocników już mocno przycięto budżet na grafika. Nie dość, że są małe, to jeszcze zawierają tylko symbolikę akcji, jaką wzmacniają, lub bonusu, który zapewniają, ale za to każda wymieniona jest z imienia i nazwiska. Chciałbym na nich zobaczyć jakąś buźkę, żeby nie było tak bezosobowo, ale przemawia przeze mnie sentymentalna naiwność. Nawet instrukcja po macoszemu je traktuje, każąc się nimi nie przejmować i jakby co, to po prostu zbierać do zestawu.
Gra hula na kościanym silniczku, który robiłby wrażenie w czasach, kiedy Buffon podniecał się domniemanym upierzeniem jaszczurek. Worker placement wykonany za pomocą dice placementu opisano już wielokrotnie w jego naturalnym środowisku, w licznych grach, które w dodatku robiły to lepiej.
Patentem, który ma sprzedać Encyklopedię niewyedukowanym masom, jest możliwość podbierania kostek innych graczy. W rozgrywce twoich badawczych horyzontów nie ogranicza prywatna pula kostek. Możesz śmiało sięgnąć po cudzą, zaś jej dotychczasowy posiadacz otrzyma za ten akt wymuszonego growego altruizmu stosowną nagrodę. Pozornie jest klasyczne win-win, nie żeby ktoś komuś podwędzał okazy z gabloty.
Trochę tak jak w domowym zaciszu Wyspy Skye, trzeba swoje wyturlane skarby rozłożyć na planszetce w obszarze publicznej oferty na szeregu bonusów, które otrzymamy, gdy ktoś połasi się na kosteczkę lub dwie. I już od progu mamy taki przyjemny dylemacik, czy kostkę w atrakcyjnym kolorze i pożądanej wartości umieścić na polu dużego zysku, który jest nam bardzo przydatny, kiedy ją stracimy; a może położyć tam, skąd sami ją weźmiemy, licząc, że pozostałe przyniosą jakiś ekstra zysk. Z początku jest to nawet intrygujące i emocjonujące, lecz zdecydowanie za szybko okazuje się pozbawione istotnego znaczenia. Układasz sobie kostki po kolei według rosnących wartości, żeby sobie w jakimś tam ładzie i składzie leżały. Nawet boty tak robią. Podbieranie kostek jest tak sytuacyjne, że po prostu szkoda zawracać sobie głowę ich pozycjonowaniem. Poza tym Encyklopedia to nie Troyes, w którym jak zabiorą ci kostkę, to żadne skarby świata nie wynagrodzą zrujnowanych planów, krwiożercza tłuszcza wedrze się na mury, katedra się rozsypie, a ty zhańbiony skończysz w rynsztoku. Nie.Tutaj zawsze jest jakaś inna kostka.
Encyklopedia jest grą, która za bardzo chce zrobić graczom zbyt dobrze, przez co nic, co robisz, nie ma prawdziwej wagi, a chwilowa porażka nie niesie poważnych konsekwencji. Kolory i wartości kostek można bardzo łatwo zmieniać, ot czasami musisz zdobyć odpowiedni żeton lub garść monet, bo chwilowo ci zabrakło. Spokojnie, stresu bzz, to się jakoś wyklepie. Jedyne, co się liczy, to zestawy. Zestawy kart i zestawy kosteczek umieszczonych na planszy.
Instrukcję gry należałoby czytać od końca, zaczynając od publikacji wyników wypraw naukowych, potem zgłębiając tajniki tychże, żeby przejść do tego, jak pozyskuje się karty zwierząt. Podążając za literą podręcznika od deski do deski, człowiek prześlizguje się po banałach, szybko łapie oczywistości i spektakularnie wykoleja się na regułach publikacji. Co prawda w czytaniu ze zrozumieniem jestem na poziomie Lacerdy dla opornych, czyli Bot Factory, ale od tej sekcji manuala odbiłem się jak od sympozjum entymologów. Trzeba niezwykłego talentu i tytanicznego wysiłku zespołu redakcyjnego, żeby tak zamącić opis prostej czynności polegającej na przekładaniu kosteczek z kart na planszę w określonym porządku. A to jest najważniejsza czynność w grze. Wszystko jest jej podporządkowane. Właśnie tu się zbiera te zestawy.
Wypraw naukowych, mokrego snu każdego oglądacza National Geographic, chyba nie dało się nudniej zrobić, a przyznaję, że bardzo się postarano. Tutaj umieszcza się na kartach te kosteczki, które finalnie będziemy zdejmować podczas publikacji. Właśnie teraz należy zużyć wszystkie te żetony i monety pieczołowicie gromadzone podczas rozgrywki. Tutaj potrzeba absurdalnie wysokiej liczby oczek na dopalonej bonusami kostce odpowiedniego koloru. Pimp my die! I tyle frajdy z grania. Wracamy do ciułania bonusów.
A czy o czymś aby nie zapomniałeś? Zapytacie zaniepokojeni moim przemilczeniem. Gdzie są tory? Co to za euro bez torów! Przynajmniej jeden tor musi być.
I macie całkowitą rację, drodzy euroentuzjaści. Encyklopedia może poszczycić się krótkim bo krótkim, lecz całkiem intensywnym, torem reputacji, na którym można poczynić awanse. Każda planszetka gracza posiada taki tor, gdzie wędruje sobie znacznik zgarniając po drodze okolicznościowe bonusy. Ten tor się całkiem zgrabnie przewija, zatem wypadałoby się po nim przechadzać jak najczęściej. A do tego, jak w przypadku majowego spaceru, potrzeba zacnej kompanii.
Im więcej graczy przy stole, tym więcej kostek mamy do wyboru, a tutaj wartość kostki decyduje o wysokości bonusu reputacji,tempie postępu i co za tym idzie częstotliwości konsumowania profitów. Większe jest też prawdopodobieństwo, że komuś wpadnie w oko nasza kosteczka i może odpali spod niej bonusik do reputacji. W kupie raźniej.
Autorzy gry dobrze o tym wiedzą, więc przygotowali kilka botów dla dotrzymania towarzystwa. A to już samo w sobie dużo mówi o skalowalności.
Regrywalność z definicji to nawet warcaby posiadają. W Encyklopedii jest ona na wymarciu. Losowe rozłożenie żetonów bonusów oraz kart zwierzą i pomocników nie odczaruje wrażenia, że obcujesz z almanachem dziarskiego archiwisty. W każdej grze robisz to samo, żeby osiągnąć identyczne rezultaty za pomocą tych samych narzędzi. Repetitio est mater studiorum. Tylko, że to jest gra, a nie test z biologii teoretycznej.
Kiedy rozkładasz w Tiletum kafelki jarmarków, możesz dostać mikrozawału, bo ich układ determinuje twoją strategię na całą grę, a do tego taktycznie musisz się mierzyć z rozlicznymi konstelacjami bonusów. Tymczasem Encyklopedia mówi, bierz mnie, jaką jestem, doskonałości się nie zmienia.
Gra uatrakcyjnia zbieranie zestawów poprzez dodanie do niego jeszcze więcej zbierania zestawów już w trakcie zbierania zestawów. Można próbować różnych strategii będących wariacjami w zakresie częstotliwości oraz wielkości publikacji, lecz na koniec dnia i tak więcej znaczy lepiej. W pełnym gronie gra pozwala wybierać do woli ze szwedzkiego stołu kostek, występuje rywalizacja o karty zwierząt, robi się ciaśniej na obszarach wypraw. We dwóch Encyklopedia znacznie ubożeje, to praktycznie solo do lustra.
Najgorsze, że Encyklopedia nie jest złą grą. Nieszczęśliwie podpada pod najgorszą kategorię przeciętności, zbywaną oziębłym „meh”. Niczym cię nie zaskoczy, nie oczaruje, nie zaoferuje więcej niż jedną prawilną drogę do zwycięstwa. Koń jaki jest, każdy widzi. Ta gra jest jak klaser ze znaczkami, który bez wątpienia znajdzie swoich amatorów, ale wszyscy i tak wolą zbierać karty z pokemonami. Jak na grę o odkrywaniu nowych gatunków nie ma w niej nic odkrywczego.