W mojej kolekcji druga już gra Sylwestra Peera. Wstępnie pominięta, mimo udanych konotacji graficznych z lubianym przeze mnie Inisem. Na szczęście trafiłem kiedyś na El Grande, które pięknie siadło, po tym zachęcony trafiłem na The King is Dead, które również siadło, a jak już rozpoznałem Pana Peera, to Brian Boru wrocil.. Promka z Portalu przeważyła i oto jest: Brian! Trafil do mnie po nitce do kłębka. I powiem krótko: dobre to. Nieco ascetyczne, ale w tym zabawa - prosto, ale nie prostacko: sporo do pokombinowania. Takie właśnie the King is Dead na sterydach - jeśli ktoś narzekał, że tamto za krótkie, tu ma więcej gry. Jeśli El Grande dla niego zbyt złośliwe, tu jest tej złośliwości jakby mniej. Tak właśnie w sam raz. A co do samej mechaniki: draft kart połączone z area majority i takim rachitycznym zbieraniem lew: bo gra traca takim tysiaczkiem, ale de facto tych lew nie zbieramy, nie musimy też obligatoryjnie zagrywać do koloru, nie liczymy ich na koniec, itp. Tu przy pomocy samej idei wyższości karty w danym kolorze usiłujemy rozepchac się na mapie, gromadząc punktujące karty prowincji. Mamy dodatkowe tory wyścigu na torze zaślubin, przychylności kleru czy w końcu tor wrogów: kiedyś to byli Francuzi, tu mamy Wikingów. Jeśli kiedyś pan Sylwester zrobi grę o Polsce to będą to pewnie tfu.. Szwedzi ;). Wszystko sprytnie utkane w spójną całość. Że słabości to powiem: od trzech graczy, trochę zamotanego rozwiązywania remisów, trochę cieniutkie karty (nie wiem jak się sprawować będą w przyszlosci). Ale to tak naprawdę drobiazgi. Gra jest więcej niż dobra, a w promocjach obecnych poniżej 100PLN to żal nie brać. Znakomita relacja ceny do rozrywki. Jak ktoś lubi właśnie zbieranie lew, nie boi się draftu a sentyment do Riska ma w duszy - rekomenduję mocno: brać bez zastanowienia!
Monty Patton prezentuje Żywot Brajana z Boru
🎶Zawsze patrz
na lepszą
stro-o-nę kart.
Fiu-fiu!
Fiu-fiu! Fiu-fiu! Fiu-fiu!🎶
Pewnego razu wiking, biskup i swatka weszli do pubu, żeby pograć sobie w karty. A tam The King is Dead i skecz bez puenty.
Patrzysz na planszę Brian Boru, sprawdzasz autora na pudełku i powoli kojarzysz, że już grałeś w taką grę Peera Sylvestra, gdzie z każdą zagraną kartą tylko wszystko bardziej sobie psułeś. Ale już za późno, żeby się wycofać. Drinki polane, karty rozdane, a droga do domu daleka i kręta.
- Jestem Brian Śmiały, król całej Irlandii!
- Nie wiedziałem, że mamy króla. A kto na ciebie głosował?
- Zdobyłem koronę grę w karty planszową wygrawszy. Wszystko fair play i według instrukcji.
- My tu nie chcemy żadnych króli! Żyjemy w autonomicznej anarcho-syndkalistycznej autonomicznej komunie. Zmiataj stąd ze swoimi imperialistyczno-monarchistycznymi dyrdymałami! I zabieraj te głupie połówki kokosów!
Znowu chodzi o zdobycie władzy absolutnej na planszy, tym razem nad całą Irlandią, a dokonuje się ono przez kontrolowanie miast w regionach Szmaragdowej Wyspy.
O tron walczy się wydraftowaną na daną turę ręką kart o wielorakim zastosowaniu. Debiutanckie drafty w Brian Boru nie należą do takich w pełni świadomych. Musisz sobie zapewnić arsenał akcji na całą turę, a ty ledwo wiesz o co tu chodzi i jakie karty byłyby dla ciebie najlepsze. To jak degustacja najnowszego produktu sąsiada bimbrownika, który dopiero co poważnie odchudził kompostownik. Nie do końca możesz być pewien, czy polano ci z właściwego wiaderka. W kompleksowej grze trzeba nabrać doświadczenia, żeby wybierać karty świadomie.
Potem jest już branie lew, które każdy rozumie, kto kiedykolwiek grał z babcią na cukierki.
To nie jest tak, że każdy może się ogłosić władcą prowincji, bo ma więcej znaczników od sąsiadów. Punkty za kontrolę zostaną przyznane dopiero, kiedy zostanie spełniony wymóg minimum zajętych miejscówek.
To jest tak sprytne, na jakie wygląda. Cenniejsze obszary wymagają obsadzenie większej liczby grodów. Kto się za wcześnie zapędzi w taki region, może długo nic z tego nie mieć, bo rywale nie będą się kwapić do zebrania kworum.
W ciasnych prowincjach ruch jest intensywniejszy jak w happy hour, a stołki przechodzą z rąk do rąk.
Kto dominuje w regionie, dostaje z tej okazji pamiątkowy kafelek, ale on jest przechodni, więc kiedy życie wystawia rachunek, trzeba się żegnać z jego punktami.
- Stój! Kto waży się wkraczać na Planszę Próby?
- Brian. Za trzy rundy król Irlandii.
- Jaki! Jest! Twój ulubiony kolor w kartach?
- Żółty. Tak bardzo, że mam go w grze dwa razy.
Briana Boru sławią za wyswatanie trick takingu z are controlem, ale w głębi swego mężnego serducha pozostał on starym, dobrym euraskiem.
O zwycięstwie decyduje liczba uciułanych punktów. Planszę okala okazała listwa Kramera, aby ci się wydawało, że możesz czegoś epickiego tu dokonać, a tymczasem da się tu nawet punkty hurtowo tracić jak tygodniówkę w Dzień Świętego Patryka. Gra ma tor postępu w matrymonialnych zalotach z bonusami do pozyskania i obszar zdobywania kościelnych przewag. Najazdy wikingów obsługuje stosowna karta i rezerwuar złowieszczych żetonów. Euroentuzjaści poczują się tu jak u siebie w księgowości, mogą wszystko w każdą stronę przeliczać i nie ma tu ani cienia losowości. Brian Boru tak daleko stoi od ameri, jak garniec skrzaciego złota od twojego końca tęczy.
- A co to w kociołku?
- Mielonka!
- A tamto?
- Mielona mielonka w mielonce.
- A na deser?
- Niespodzianka! Hiszpańska mielonka!
Kumpel zrobił kiedyś zapiekankę ziemniaczaną. Świat by ma tym nie stracił, gdyby zachował ją dla siebie, ale nie, on się uparł, żeby częstować. Dopiero potem wyszło na jaw, że żona kazała mu zrobić sałatkę.
Dokładnie tak jest z tym trick takingiem w Brian Boru. Trik polega na tym, że często wcale nie chcesz tej lewej zrobić za bardzo „taking”.
Cała sztuka, że aby triumfalnie umieścić swój znacznik na mapie, trzeba wygrać rozdanie kartą w kolorze tego miasta lub jednym z białych dżokerów. Karta o najwyższej wartości bierze. Tak proste, że aż za proste. A Peer Sylwester nie z tych, co ułatwiają graczom życie.
Wygrałeś, to wykonujesz akcję główną z karty, którą jest nic innego jak przejęcie miasta. Zdobywasz też znacznik aktywnego miasta, który pozwala wybrać kolejną miejscówkę, o którą będzie się rywalizować.
Zwycięstwo odniesione za pomocą mocnej karty trzeba opłacić. Im wyższa wartość tym bardziej słony haracz przyjdzie uiścić. Jeżeli wygra się lewą niską kartą, to jeszcze można na tym zarobić. Zatem trzeba być cwanym i brać łupy małym kosztem.
Złota w tej grze jak na lekarstwo, dlatego lewa wzięta wysoko czasem mocno boli. Miasto zdobyte, ale sakiewka świeci pustkami. A tu jeszcze deficyt monet trzeba opłacić punktami zwycięstwa. A to boli podwójnie i może kosztować koronę.
Brian Boru jest grą zimnej kalkulacji. Możesz mieć interes w tym, żeby dać wygrać miasto rywalowi wiedząc, że może go to doprowadzić do ruiny. Ci którzy rozdania nie wygrali, też wykonują akcje z zagranych kart i mogą na tym ugrać więcej od zwycięzcy rozdania.
- Ja już nie chcę tego miasta. To zwykła dziura w ziemi jest!
- Ależ panie! Tak wygląda wczesnośredniowieczne metro. Po prostu dołki.
- Ten gród jest martwy!
- Tylko uśpiony. Przecież widać, że hibernuje. Za moment będzie z tego renesans.
- Stąd widać, że tam wszystko gnije. Aż tu czuć smród!
- Zielona energia. Biodegradowalne tworzywa. Wozy na gnojówkę. Postęp i ekologia.
Niewygrywanie z premedytacją jest Briana Boru receptą na grę o tron. Pyrrusowe zwycięstwo to żadne zwycięstwo, zaś taktyczny odwrót jest wiktorii połową. Nawet jeśli ma się w ręku pewniaka, to zagranie tej karty może być całkowicie nieopłacalne, gdy w sakiewce pustki, a lichwa kosztuje aż dwa punkty zwycięstwa za monetę.
Zamiast pchać się ze znacznikiem do strategicznie nieistotnej dziury, warto się zakręcić w temacie akcji dodatkowych. W ramach aktywności pobocznych można iść w konkury, odpierać wikingów, sponsorować kler. Za bajońską kwotę da się kupić miasto połączone traktem z tym, o które właśnie trwa rywalizacja. Jest też sposób na zdewikingowanie okupowanego siedliska. Zarabianie monet też tu się głównie odbywa.
Ożenek jest w dynastycznej polityce równie ważny jak korupcja. W każdej rundzie na szczycie toru małżeńskiego czeka panna lub kawaler do wzięcia. Kto weźmie się tam wyżej od innych, ten konsumuje bonusy z karty. Miasto wniesione we wianie to gruba sprawa. W finalnej rundzie czeka na oblubieńca duńska księżniczka, która jako jedyna partia naprawdę się liczy. Dzięki zdobyciu jej ręki można na swoją stronę przeciągnąć miasta zdobyte przez wikingów podczas punktacji końcowej. Ona jest cenna jak szósta żona multimiliardera, bo może odejść z połową majątku.
Na drabince matrymonialnej opłaca się po prostu być, gdyż gwarantuje to stały zarobek. Szczęśliwy nowożeniec spada z toru, a pozostali konkurenci inkasują premię za zaloty. Swaty to przede wszystkim biznes.
Bicie wikinga jest zarówno szlachetnym, jak i niezwykle opłacalnym zajęciem. Kto zdobędzie najwięcej nordyckich żetonów, ten posiądzie znacznik poważania i będzie mógł wystawić na plądrowanie miasto gracza, który najmniej się zasłużył, o ile nie wykoszono wszystkich najeźdźców. Znacznik kontroli wikingów przykrywa krążek gracza i takie miasto nie liczy się do określania przewagi.w regionie. Z taktycznego punktu widzenia nie opłaca się całkowicie odpierać wikingów, a tylko ich bić najmocniej. Zawsze korzyścią jest to podwójną strata w stanie posiadania rywala. Na dole stawki odbywa się rozpaczliwa przepychanka, a pójście vabank i pełna pacyfikacja najeźdźców może być wybawieniem dla słabeusza. Tu też obowiązuje generalna zasada, że zwycięzca wikingoboju traci wszystkie żetony najeźdźców, a pozostali zatrzymują większość postępu.
Zdobyte znaczniki poważania przynoszą punkty co rundę i mają przyjemną właściwość kumulowania się. Jeżeli ktoś jest seryjnym czempionem prania wikingów po hełmach, to może nieźle nakosić punktów, bo tu nawet kilka robi różnicę.
Na obszarze kościoła ten, kto zgromadzi tam najwięcej dysków, zdobywa znacznik aktywnego miasta i może wybudować klasztor w jednym ze swoich miast. Kładzie się tam pierścień, który podwaja wartość uświęconego grodu. Byłoby bardzo szkoda, jeśli ktoś nasłałby na taki gród wikingów. Bolesną jest taka strata dla liczenia przewagi.
Swoje poczynania na torze zaślubin, polu walki z najeźdźcami i w obszarze biskupiej łaski da się dopalić złotem, ale to nigdy nie jest pochopny wydatek, bo kokosów tu się nie zarabia.
Od przesytu głowa boli nawet koronowana. W Brian Boru trzeba ogarnąć draft i każde wyjście z karty ze świadomością jednoczesnej gry na czterech fortepianach, z których nie wszystkie są dobrze nastrojone. Na wikingach można się obłowić albo dostać w skórę, więc olewać ich nie można. Traktowanie ożenku po macoszemu aż do finału rozgrywki nie jest takim złym pomysłem. Fundowanie klasztorów opłaca się jedynie, kiedy mamy względny komfort nikt nam ich nie splądruje, czyli pod koniec gry i w parze z mocną pozycją w konkursie klepania ludzi północy. Nawet jeśli rundka mija całkiem dziarsko w przyjemnej atmosferze wbijania sobie noży w plecy, to podsumowanie rundy grzęźnie zbytecznie żmudnym przesuwaniu, odejmowaniu dysków, wyliczaniu punktów.
- Życzy sobie król listeczek miętowy?
- Spadaj paziu! Chyba się przeżarłem.
- Odrobinka więcej władzy nie zaszkodzi. Małe miasteczko? Klasztorek na deser? Słodki ślubik?
Rozgrywka w Brian Boru wygląda jak burza mózgów przy whisky. Po każdej szklaneczce wpadasz na coraz lepsze pomysły. Dopiero kac końca rundy pozwala przejrzeć na oczy. Podsumowanie każdego etapu rozgrywki jest żmudne i upstrzone mikrozasadami, których konsekwencji trzeba być świadomym, jeżeli chce się grać z głową.
Skalowanie Brian Boru załatwia rozdając odpowiednią liczbę kart na łebka w większym składzie. Do rozgrywki dolicza się dodatkowe rundy przez co wychodzi mniej więcej tyle samo akcji na grę. Jednak przy trzech wykonacie więcej akcji w rundzie niż na pięciu. Dodatkowi gracze to więcej okazji do ożenku i bitki z wikingami. Niby rozgrywka się balansuje, ale przy trzech graczach mam odczucie, że więcej zdziałałem w rundzie i uczciwie zapracowałem sobie na satysfakcję lub rozczarowane.
Trick taking ożeniony z draftem daje graczom możliwość w pełni świadomego zaplanowania swojej porażki. Wartości kart się nie powtarzają, każdy kolor odpowiada jednemu z aspektów gry oraz kolorowi miasta na mapie. Sety kart mają inny rozkład liczbowy, białe dżokery są całkiem mocne i zawsze stanowią zagrożenie.
Briana z Boru w każdej chwili da się policzyć. Rękę trzeba budować pod względem koloru i siły kart. Obserwowanie tego, co już zeszło w trakcie wychodzenia do lewej daje dokładnie takie odczucia jak partyjka tysiąca na szpitalnej sali. Liczenie kart i paranoiczne podejrzewanie, kto zakisił mocną czerwoną tworzy ten uroczy szulerniany klimacik.
Cała reszta to euro suche jak kroniki Kadłubka. Inwestuj, żeby awansować na torze zaślubin, zbieraj zasoby łupów z wikingów i módl się żarliwie, to klasztor spadnie ci z nieba. Najfajniejsza część gry, walka o przewagi w regionach rozmywa się w księgowaniu czynności pobocznych.
Z hybrydami tak to bywa, że częściej dziedziczy ona wady swoich składowych, niż uwypukla ich zalety. Część karciano-przewagowa jest zadziorna, dynamiczna i angażująca. Elementy euro to zbyteczny komplikator, który zaciąga hamulec w rozgrywce.
Peer Sylvester już zrobił grę, o bezpardonowej walce o kontrolę nad wyspą. I zrobił to lepiej, bez zbytecznych pierdół. Niektórzy królowie nie umierają.
- The king is Dead!
- Long live the dead king!
Siadałem do Brian Boru że świadomością, że nie jest to The King is Dead, ale w głębi serca łudziłem się, że może troszkę mógłby zostać jego reinkarnacją, duchowym spadkobiercą.
Brian Boru na każdym polu ustępuje The King is Dead. Tamta gra jest brutalnie prosta i bezkompromisowa. Tutaj gameplay rozmywa się w tych niby klimatycznych ozdobnikach matrymonialno-kościelnych. W grze na przewagi, po skończonej rundzie chcę wiedzieć na czym stoję, a nie czołgać się przez etapy podliczania zdobyczy w każdym z trzech aspektów gry i z nosem w ściągawce rachować, co się komu należy.
Pierwsze gry to chaos, oczopląs i dezorientacja. Nikt nie wie dlaczego wygrał, czemu przegrał i co mógłby zrobić lepiej następnym razem. Niektórzy uznali, że niewracanie do tej gry jest najlepszym pomysłem.
Po srogim chrzcie bojowym, nieliczni, najtwardsi zawodnicy próbują różnych taktyk, zagrań, a nawet strategii, przy czym osiągają mieszane rezultaty.
Z początkowej drużyny entuzjastów pozostaje weteran, który już wie jak grać, ale nie ma z kim.
Brajana z Boru trzeba się nauczyć, lecz jest to proces żmudny jak wkuwanie na kolokwium z łaciny.
Brian Boru wygląda jak młyn, który miał być kuźnią, a z konieczności został warsztatem tkackim. Wszystkie jego mechanizmy z osobna działają sprawnie, praktycznie bez zarzutu. Więc czego się czepiam? Że nie wiem, na ile mam nastawić piekarnik, żeby dopiec kolczugę wielozbożową.