Jestem antyfanem wszelkich gier figurkowych, malowania ich itp., dla mnie gra służy do grania a nie do wystawiania na półkach na pokaz. Potrafię docenić dobrze zaprojektowaną mechanikę czy inne elementy, w tym grafikę na kartach podczas gry. Ale przyznam, że mam problem z tytułami po drugiej stronie tej barykady, można by je nazwać "anemicznymi", jak "At the office", jak zapewne większość Polaków, często podkreślających stosunek ceny gry do zawartości. W sumie teoretycznie ocenianie gier po tym czy dostajemy więcej żetonów czy kostek nie powinno mieć nic wspólnego z tym, jaki będzie experience, ale nie da się ukryć, że jak otwieramy pudełko i okazuje się, że tam prawie nic nie ma, a wydawca sprzedaje nam powietrze, to pierwsze wrażenie to rozczarowanie - czujemy się jak oszukany eskimos, który ma mnóstwo lodu i powietrza do okoła siebie, a mu upchnęli więcej tego, tyle, że w kolorowym opakowaniu (frajer!). Tutaj po otworzeniu pudełka widzimy... instrukcję (wbrew pozorom to najważniejsza część gry, o czym dalej)! A za nią bloczek tekturą przypominący stare, tanie bloczki kupowane w papierniczym np. z wzorem faktur, tyle, że tutaj jest z ludzikami, nad którymi wstawiamy wylosowane/wybrane z kości liczby. No fajnie, i w sumie tyle. A zapomniałbym: jest jeszcze 5 kostek k6, nawet kolorowych! Pewnie, żeby nie było za biednie, producent dodał nam jeszcze nieduże ołówki (mam mnóstwo swoich za parę gr kupionych gdzieś przy okazji, tak więc te zachowam na pamiątkę!). No obłędnie. A gdzie gra, zastanawiam się? Przeglądam dalej pudełko, nic nie ma więcej... No to myślę sobie: będzie źle! Na szczęście po rozgrywce i przeczytaniu instrukcji okazało się, że jest to prosta, ale zarazem dość zmyślna mechanika przydzielania punktów z całkiem sporą liczbą zależności pomiędzy nimi. Zespół Reinera Knizii dał radę. Mimo wszystko negatywne wrażenie zostaje, aż chciałoby się dodać do tego przynajmniej bardziej urozmaicające rogrywkę karty, jak to zrobiono w innej wykreślance "Welcome to Las Vegas". Tego typu tytuły nasuwają mi zawsze refleksję: czy kupując grę płacimy za pracę projektantów, którzy sprzedają nam wyłącznie wymyślone zasady do gry? Czy też coś jeszcze? W takich momentach uświadamiam sobie, jak pojemne jest hasło "gra", i zastanawiam się, czy np. zwykłe, darmowe kalambury, w które każdy kiedyś grał, bez względu czy je lubi (ja nie lubię imprezówek), albo szkolne gry na kartce w kratkę np. piłkę nożną, powinny zostać rozwinięte przez wydawcę do poziomu, w którym staje się ona pełnoprawnym produktem, stającym w szranki np. z takim Tzolkin (gdzie też w instrukcji mamy przedstawionych sporo punktowych zależności, jak tutaj)? Oto pytanie. W końcu Tzolkin to głównie zależności punktowe, a obracające się kółka na planszy może zastąpić okrągła kartką papieru, na którą stawiamy samorobne żetony. Na obronę At the Office dodam, że projektant reguł (bo w sumie nic innego tam nie ma) zamknął wszystko mechanicznie w bardzo zgrabnej formie łączącej szacowanie z mechaniką push your luck, gdzie rzuty kostką w każdej rozgrywce określają nam wielopiętrową (dosłownie) zagadkę do rozwiązania. Gdyby jeszcze tematyka była ciekawsza (Tzolkinowa Ameryka Południowa, średniowieczne zamki i rycerze, albo jakaś mafia rodem z Sycylii), jednak rozumiem pewien minimimalizm w założeniach, ale i tak daję 5/10.