O dwóch takich, co po lesie ganiali. „Robin z Locksley” – recenzja gry planszowej

-

Wydawnictwo Moria to niewielka i stosunkowa nowa firma na rynku gier. Funkcjonuje już od jakiegoś czasu i dorobiła się czterech produktów. Jednym z nich jest Robin z Locksley, czyli planszówka skierowana dla dwójki graczy, autorstwa rozpoznawalnego Uve Rosenberga. Być może słyszeliście o takich tytułach jak Agricola, Le Havre czy Uczta dla Odyna. Ogromne, rozbuchane projekty, skierowane do bardzo doświadczonych graczy. Jeśli nie, to być może bliższe są wam jego świeższe gry, takie jak Patchwork czy Ogródek. Lżejsze, przyjemniejsze w odbiorze, ze zgoła odmienną grupą docelową.

Dla mnie wszystko, co tworzy niemiecki projektant, jest warte przynajmniej sprawdzenia. Jeśli dodamy do tego fakt, że uwielbiam grać w planszówki przeznaczone wyłącznie dla dwóch osób, to oczywiste było, że prędzej czy później sięgnę po Robina.

O dwóch takich, co po lesie ganiali. „Robin z Locksley” – recenzja gry planszowej

Klimatu tyle, co kot napłakał

Robin z Locksley to opowieść o rodzeństwie, które zmuszone jest okradać normańską szlachtę, by zapłacić okup w celu uwolnienia króla Ryszarda. Każdy gracz wciela się w jedną postać i walczy o to, by jako pierwszy wykonać ów zadanie i w ten sposób zapisać się w historii jako bohater narodowy.

Przyznam się, że dawno nie czytałem bardziej wydumanego wstępu do gry planszowej. Ilustracja okładkowa i nazwa wskazywały, że tytuł będzie opowiadał o Robinie i jego bandzie. Nie do końca tak jest. Temat mocno naciągany, a podczas gry nie czuje się za bardzo jego klimatu.

O dwóch takich, co po lesie ganiali. „Robin z Locksley” – recenzja gry planszowej
Małe i skromne

Niewielkie pudełko zdobi niezła wizualnie ilustracja. Na niej dwójka rodzeństwa patrzy sobie głęboko w oczy, a ich usta zdobi szelmowski uśmiech. W tle widoczny jest zamek, jakieś knieje i uciekające postaci. Obrazek, który mógłby zdobić plakat reklamujący bajkę dla dzieci o rywalizujących złodziejach.

W środku znajdziemy drewniane pionki koni i minstreli, oraz ponad osiemdziesiąt kafelków. Ich wykonanie jest bardzo estetyczne, ale i minimalistyczne. Żetony sławy mają na sobie wyłącznie opisy i delikatne ozdobniki, a łupy to pojedyncze ilustracje w kilku kolorach. Ciężko się przyczepić do wyglądu komponentów, ale w obecnych czasach wydają się być one bardzo podstawowe. Robin nie zachwyca szatą graficzną, ale z drugiej strony ewidentnie czuć, że oryginalny wydawca postawił nacisk na aspekt mechaniczny.

O dwóch takich, co po lesie ganiali. „Robin z Locksley” – recenzja gry planszowej

Konik znaczy Robin

Mechanicznie gra koncentruje się na dwóch aspektach: zbieraniu zasobów i wydawaniu ich do realizacji kontraktów. W trakcie przygotowań, z kafli łupów tworzymy swego rodzaju planszę o wymiarach 5 x 5. Naokoło układamy kafelki sławy, mające na sobie opis zadań, jakie są stawiane przed graczami. Tworzą one swoisty tor, po którym poruszamy się jednym ze swoich pionków. Drugi umieszczamy na planszy i jesteśmy gotowi do rozgrywki. W turze wykonujemy ruch Robinem w taki sam sposób, w jaki robią to skoczki w szachach – dwa pola w dowolną stronę i jedno na bok, albo odwrotnie. Następnie zbieramy łup (kradzież odbywa się tu automatycznie) i możemy wypełnić zadanie, przed którym stoi nasz minstrel, albo swoją turę rozgrywa kolejny gracz.

Jak widzicie, gra wydaje się być banalnie prosta, ale nie do końca tak jest. Po pierwsze, chodzi w niej o to, żeby poruszać swym pionkiem po kafelkach sławy. Te mają różnorodne wymagania. A to gracz musi posiadać wśród swojej zdobyczy określone fanty, a to znajdować się w odpowiednim miejscu na planszy. Często są one wzajemnie się wykluczające. Dlatego podczas partii cały czas musimy zastanawiać się, jak poruszymy się po planszy. Który kafelek łupu przyda nam się najbardziej? Gdzie zakończymy ruch? Autor przewidział sytuację, w której gracze mogą poczuć się sfrustrowani niemożnością realizacji kontraktów, dlatego umożliwił Robinom sprzedaż posiadanych dóbr za złote monety. Można je wykorzystywać do tego, by poruszyć minstrela na torze bez wypełnienia wymagań na płytce. To dodaje kolejny poziom analizowania swoich możliwości i czyni grę mocno angażującą nasze umysły.

Nie bez powodu przywołałem szachy, gdyż podobieństw do nich jest całkiem spore. Ruch po planszy. Zamknięta przestrzeń do ich wykonywania. Gra stricte dwuosobowa, w której staramy się przechytrzyć przeciwnika.

O dwóch takich, co po lesie ganiali. „Robin z Locksley” – recenzja gry planszowej

Wrażenia

Rozgrywka w Robina pomimo tego, że dość prosta, wymaga od graczy sporego zaangażowania. Podoba mi się planowanie swoich ruchów w oparciu o widoczne od razu cele. Szukanie najlepszej ścieżki po planszy, rozważanie, jakie zadania z kafelków sławy wykonać, a których realizację opłacić złotem. Czy gonić, a może ustawić się jako lider w tym wyścigu, i uciekać?

Gra kończy się w dwóch przypadkach. Albo zdublujemy przeciwnika, albo jako pierwsi zrobimy dwa okrążenia minstrelem po płytkach naokoło planszy. Możemy zatem zagrać tak, żeby w jednej turze, po wykonaniu ruchu, spełnić tyle celów, że uda nam się minąć pionek oponenta, albo próbować trzymać się dość blisko, by w ten sposób nie przegrać, a dopiero na końcu wysforować się do przodu i zgarnąć zwycięstwo.

W Robinie musimy sporo planować i cały czas kombinować. Niemniej jednak, pomimo tego miłego buzowania szarych komórek, podczas każdej partii miałem poczucie, że rozwiązuję zagadki szachowe. Widzę zadanie i liczbę ruchów, w których powinieniem je wykonać. Tutaj Rosenberg, zamiast ograniczać tury, wprowadził przeciwnika i pewną interakcję. Jako że część zadań wymaga posiadania czegoś więcej lub znajdowania się w jakiejś pozycji w stosunku do pionka drugiego gracza, to musimy patrzeć i ustosunkowywać się do jego działań. Z drugiej strony autor otworzył furtkę w postaci płacenia monetami za spełnianie celów, co może prowadzić do sytuacji, w której w jednym ruchu można ich spełnić kilka naraz. Niespecjalnie mi się to podoba. Rozumiem, że gdyby nie było tego rozwiązania, to gra potrafiłaby się zawiesić, ale miałem rozgrywki, w których skupiałem się przede wszystkim na pomnażaniu monet, aniżeli myśleniu o celach.

Trochę zastanawia mnie pudełkowy czas rozgrywki, który ma wynosić od piętnastu do trzydziestu minut. W partiach z dzieckiem zamykaliśmy się w pół godzinie. Natomiast grając z dorosłymi i bardziej doświadczonymi graczami, ten czas był znacznie dłuższy. W tych partiach niejednokrotnie blokowaliśmy się lub doprowadzaliśmy do sytuacji, w której za wszelką cenę wymuszaliśmy akcje na przeciwniku.

Ale o co chodzi?

Muszę ponarzekać na instrukcję, której układ i tłumaczenie nie są najlepsze. Gra ma proste zasady, ale sposób ich prezentacji, dobrane słownictwo i kilka błędów w opisach płytek powodują, że podczas partii musieliśmy uciekać się do poszukiwania pomocy w internecie. Z tego, co się dowiedziałem, to problem ten dotyczy wszystkich wersji językowych i prawdopodobnie leżał po stronie niedoświadczonego oryginalnego wydawcy.

Podsumowanie

Robin z Locksley to tytuł z kategorii „doceniam, ale to nie jest mój typ gry”. Są tu ciekawe decyzje i pomysł, ale po partii nie miałem poczucia spełnienia i satysfakcji. Zupełnie odmiennie grę postrzega moja córka, której spodobała się ona na tyle, że chętnie brała ją do szkolnej świetlicy i pokazywała swoim rówieśnikom. Poziom zadań jest dla niej wymagający, przez co ich realizacja dużo bardziej ją cieszy. Podoba mi się, że ta gra ćwiczy u niej koncentrację, planowanie i myślenie przestrzenne. Niestety, podobnie jak w szachach, mniej ograna osoba nie ma większych szans z bardziej doświadczonym przeciwnikiem.

Podsumowując, Robin z Locksley to niezła gra logiczna, skierowana w mojej opinii do młodszych lub mniej doświadczonych graczy. Mająca wiele wspólnego z klasycznymi szachami i niewiele ze znanym angielskim złodziejaszkiem. Dobrze sprawdziła się jako jedna z pierwszych gier tego typu dla dziecka. I właśnie tu upatruję target tego produktu.

O dwóch takich, co po lesie ganiali. „Robin z Locksley” – recenzja gry planszowejTytuł:  Robin z Locksley

Liczba graczy: 2

Wiek: 8+

Czas rozgrywki: 30 minut

Wydawnictwo: Moria Games

 

Za przekazanie gry do recenzji dziękujemy wydawnictwu Moria Games, więcej o grze przeczytacie tutaj.

O dwóch takich, co po lesie ganiali. „Robin z Locksley” – recenzja gry planszowej

podsumowanie

Ocena
7

Komentarz

Niezła jako wstęp do bardziej zaawansowanych gier logicznych.

Inne artykuły tego redaktora

Popularne w tym tygodniu

Niezła jako wstęp do bardziej zaawansowanych gier logicznych.O dwóch takich, co po lesie ganiali. „Robin z Locksley” – recenzja gry planszowej